Tak dobrze się znamy, a wciąż się kłócimy
Jestem partnerką i żoną od wielu lat. I wciąż zdarza nam się z mężem… hmm… prowadzić wybuchowy dialog – że tak to subtelnie określę. A mówiąc bardziej wprost – rzucamy mięsem, ranimy się słowami, wypominamy sobie stare zdarzenia (przyznaję – tu ja wiodę prym). I, co najgorsze, mówimy kompletnie o różnych sprawach, interpretując swoje słowa totalnie na opak. Jakbyśmy nie zjedli razem beczki soli. Zawsze mnie to zdumiewa.
Bo przecież tak dobrze się znamy. W towarzystwie, po pozornie pozbawionej emocji mimice i pozycji ciała jestem w stanie stwierdzić, czy mąż jest zdenerwowany, czy wręcz przeciwnie. Czy ma ochotę wyjść, czy dalej dyskutować. Znam go. A on zna mnie.
Zna mnie, więc wie lepiej?
Wiele lat temu chciałam rzucić palenie. Kolega polecił mi hipnotyzera, który machnięciem czarodziejską różdżką miał mnie uwolnić na zawsze od chęci zapalenia kolejnego papierosa. Po co się męczyć? Walczyć z własną psychiką i sprawdzać siłę woli, skoro pan hipnotyzer może machnąć łapkami, powiedzieć jakieś zaklęcie i już… Będę wolna!
Poszłam do niego z Krzysztofem, wtedy jeszcze moim chłopakiem. Pan po trzech zdaniach stwierdził, że w moim przypadku będzie wyjątkowo trudno i muszę przyjść do niego kilka razy (i za każdym zapłacić za wizytę, o ile pamiętam, sporo). Gdy próbowałam cokolwiek wyjaśnić, przerywał mi i wydawał swoje eksperckie oceny. Z nerwów w oczach pojawiły mi się łzy.
Nie chciałam być niegrzeczna, a czułam się blokowana. „O… Widzisz, dziecko… Już następuje w tobie oczyszczenie” – powiedział z dumą, widząc, że zaraz się rozpłaczę. „Żadne oczyszczenie. Ona po prostu jest zdenerwowana, bo nie daje jej pan dojść do słowa, zaraz się więc rozpłacze” – powiedział mój przyszły wówczas mąż. „Proszę się nie odzywać. Nic pan nie wie!” – zgasił go czarodziej. „Ależ wiem. Ja ją dobrze znam” – odrzekł Krzysztof. Te słowa zapadły mi w pamięć.
Słowa to tylko strategie
Tak. Dobrze się znamy. Wiem, kiedy i co chce powiedzieć. Wiem, o czym myśli. Ba! Często wiem, co zaraz powie. Bo konkretna sytuacja wywołuje skojarzenia, które wiążą się z konkretną wypowiedzią. A jednak potrafimy się kłócić jak dzieciaki, które są na etapie docierania się i kompletnie jeszcze nie znają swojego języka.
Zupełnie przez przypadek trafiam na książkę Emilii Kulpy-Nowak „Miłość dzień po dniu”. Podtytuł: „Jak tworzyć udane związki dzięki komunikacji, świadomości i NVC”. No tak. NVC. Kiedyś nawet zrobiłam sobie krótkie szkolenie z tej metody komunikacji, sformułowanej przez Marshalla Rosenberga. Porozumienie bez przemocy – to polskie tłumaczenie rozwinięcia skrótu NVC (Nonviolent Communication).
Marshall Rosenberg mówił, że nie słucha słów, które ludzie wypowiadają, ale tego, jakie potrzeby się za tymi słowami kryją. Słowa to tylko strategie.
NVC i nasze potrzeby
No właśnie: potrzeby. Każde słowo, które wypowiadamy, mówi o naszych potrzebach. Najgorsze, że my sami często nie umiemy ich nazwać, poczuć, zlokalizować w ciele i dać sobie na nie zgodę. Od dziecka mówi się nam: „Nie maż się”, „Co się tak głupio cieszysz?”, „Nie śmiejcie się tak głośno. Nie wypada”, etc.
Odcinamy się od własnych uczuć. I szukamy partnera, który nam te potrzeby zabezpieczy. Błąd! Dopóki sami nie będziemy zupełnie niezależni i samowystarczalni, nie odnajdziemy szczęścia. Bo własnymi potrzebami będziemy płacić za realizację potrzeb drugiej osoby i oczekiwać od niej tego samego.
Przyznaję się bez bicia, że gdy słyszę jęk leniwej niechęci męża na moją prośbę o przyniesienie czegoś, od razu czuję żal, że ja zawsze natychmiast przynoszę mu to, czego akurat potrzebuje. A on mi nawet nie może podać jednej rzeczy, o którą proszę. Zaczyna się rywalizacja oraz przerzucanie się argumentami: „A ja tobie to, a ty mi to”. Przecież w związku kompletnie nie o to chodzi. Ale łatwo powiedzieć…
Marshall Rosenberg i język serca
O NVC mówi się „język serca”. Marshall Rosenberg twierdzi, że w takim języku nie ma miejsca na presję, obie osoby i ich potrzeby są dokładnie tak samo ważne. Lubimy osądzać, oceniać, etykietować, oczekiwać, porównywać, zestawiać.
Prawdziwe spotkanie dwóch osób dzieje się na zupełnie innym poziomie. Tam nie ma przytoczonych pojęć. Czytam w książce „Miłość dzień po dniu” zdania:
„Dojrzały dorosły nie przerzuca odpowiedzialności na tę drugą osobę w związku, która przecież po to jest moim mężem/żoną, żeby mi tę cholerną herbatę podać. Ta osoba wciąż jest wolna, ma prawo o sobie decydować i choć wybiera bycie ze mną, to nie znaczy, że musi przedkładać moje potrzeby przed swoje i troszczyć się o mnie bardziej niż o siebie.
Co więcej – ja nie chcę wymagać od mojego partnera, by się dla mnie poświęcał. Bo zazwyczaj w relacji za to się słono płaci. Poświęcanie się i robienie dla drugiej osoby tego, na co nie ma się ochoty, bywa pięknym darem serca, gdy naprawdę widzi się jej potrzebę i bardzo chce ją obdarować. Częściej jednak jest naciąganiem się jak gumka recepturka. Troszkę naciągnięta – lekko sprężynuje, mocno naciągnięta – pęka”.
Jak bardzo trafia do mnie ta metafora. A jednocześnie – oczywiście, że oczekuję, że mój ukochany będzie przewidywał, co czuję, czego pragnę i ślady stóp mych całował. No dobrze… Może mnie trochę poniosło. Ale księżniczki w sobie nie zagubiłam na dobre i miło by było, gdyby rozumiał moje potrzeby bez słów. Bo przecież ja jego rozumiem. Albo tak tylko mi się wydaje…
Szanuj potrzeby bliskiego swego
Jaką trzeba mieć w sobie dojrzałość i mądrość, żeby szanować potrzeby drugiej osoby na równi z własnymi? I nie poczuć żalu, kiedy na pytanie „Czy możesz mi zrobić herbatę?”, usłyszę: „Teraz nie mam na to siły”. Wow… Chyba jeszcze muszę odbyć ze sobą kilka rozmów, by wyobrazić sobie pełen spokój i akceptację takiej odpowiedzi męża, bez cienia złości i żalu. I, co tu kryć, bez focha! A wraz z nim ostentacyjnego zrobienia sobie herbaty samej, z całą tyradą wypomnianych sytuacji, w których ja dla niego zrobiłam to i to, i to, i to, i jeszcze tamto… A on mi głupiej herbaty nie chce podać!!!
Na szczęście rozumiałam, zanim poznałam NVC, że piękny związek to nie ten, w który wchodzisz, bo wypełnia ci braki. Ale ten, w który wchodzisz, by razem tworzyć coś nowego, dobrego. Ale to takie kuszące – szukać partnera, który wypełni braki. Nie bez powodu mówi się, że dziewczyna, która nie zaznała miłości ojca – często w znacznie starszym partnerze odnajduje jednocześnie niezrealizowane w dzieciństwie potrzeby. Oczywiście to nie reguła. Ludzie są różni. Ale zdarza się.
I jeszcze jeden akapit z książki, bo wydaje mi się tak trafny, że czuję potrzebę go przepisać, żeby poczuć sens tych słów jeszcze mocniej:
„Nieraz bycie blisko drugiej osoby w rozmowie jest tak trudne, że uciekamy w strategie, które nie budują związku, ale pomagają w przetrwaniu trudnych chwil, uciekamy w milczenie, opuszczenie rozmowy, krzyk, śmiech, udawanie, zewnętrzną zgodę z jednoczesną wewnętrzną niezgodą, itp. Spotkania, budowania bliskości, głębokiej rozmowy musimy się w związku nauczyć”.
Najbardziej pociesza mnie, że według Rosenberga kłócimy się na poziomie strategii realizowania własnych potrzeb, a nie potrzeb samych w sobie. Potrzeby mamy wspólne. Strategie – różne, bo się od siebie różnimy. Różnice na poziomie strategii tracą znacznie, gdy sięgniemy głębiej, nazwiemy własne potrzeby, poczujemy je, zdamy sobie z nich sprawę i zadbamy, by się nimi zaopiekować.
To wszystko spowoduje, że nie zbudujemy sobie komunikatu własnymi interpretacjami, tylko odniesiemy się do czystych usłyszanych faktów. A sami mówiąc coś do partnera, też posłużymy się konkretem, a nie oczekiwaniem, niewyrażoną prośbą i chęcią, by się domyślił i zrobił, o co prosimy. Trochę dużo wymagań jak na zwykłego człowieka, co?
Teoretycznie czuję się przygotowana do wprowadzenia zmian w komunikacji domowej. Teoretycznie. Oby praktyka okazała się równie zachęcająca. Może podzielę się osiągnięciami za rok?
tekst: Anna Matusiak
fot: Hananeko_Studio/shutterstock