Metoda Silvy. Skądś to znam
Z Metodą Silvy zetknęłam się na początku lat 2000. W głowie zostały mi przebłyski wielogodzinnych ćwiczeń w szkolnych salkach, przemowy ze sceny, jakieś owacje. Panowała taka specyficzna atmosfera wtajemniczenia i obietnicy sukcesu, która zupełnie do mnie nie przemówiła. To były płatne i dość drogie kursy.
Sama metoda okazała się zbiorem medytacji, wizualizacji oraz różnych mnemotechnik. Wtedy wydała mi się z jednej strony skomplikowana, a z drugiej miałam nieodparte wrażenie, że przecież to nic nowego, że „skądś to znam”. Niewiele stamtąd wyniosłam. Teraz, po przeczytaniu książki Silvy i Bernda nawet żałuję, że nie przyłożyłam się bardziej, ale też rozumiem, dlaczego tak się stało. Bardziej cenię spójny, zwarty przekaz niż sceniczne opowieści.